KORMORANY


Widok był zupełnie inny niż ten, który zobaczył na zdjęciach w ogłoszeniu. Wcale nie było łatwo się tam dostać. Od wąskiej asfaltowej drogi prowadziła w zasadzie jedynie polna ścieżyna, która z każdym kolejnym krokiem zdawała się coraz bardziej zanikać w gęstwinie traw i ziół. Jedno, co się zgadzało, to cisza. Faktycznie, w promieniu kilkuset metrów, nie dało się dojrzeć żadnego budynku, nawet zwykłej szopy. Słupów elektrycznych też nie widać, co uzmysłowiło Robertowi ogrom dodatkowych kosztów z doprowadzeniem prądu. Coraz mniej mu się to podobało. I gdzie jest ten zagajnik? Wspinał się dalej mozolnie po wzniesieniu i rozglądał na boki w poszukiwaniu zaginionych drzew. Może to nie to miejsce i niepotrzebnie traci czas i energię na szukanie skrawka ziemi na nieodpowiednim pagórku? Spojrzał jeszcze raz na mapę w swojej komórce. To musi być tutaj.

Dopiero na szczycie zorientował się w sytuacji. Las został wycięty, a z ziemi wystają tylko martwe pnie brzóz i wiązów. Najwyraźniej całkiem niedawno zrównano go z ziemią, bo jeszcze sporo gałęzi leżało poukładanych na stosach. Z dołu tego nie miał szans zobaczyć, ale teraz miał to jak na dłoni. Ciekawe, czy staw i dom, o których czytał w ogłoszeniu, też okażą się jedynie bajką? Słońce mocno dawało się we znaki i tracił już ochotę na oglądanie sprzedawanej posesji, jednak skoro przejechał tyle kilometrów, to znajdzie ten dom, obejrzy i dopiero wtedy zdecyduje, czy było warto przyjeżdżać. Chociaż już teraz miał złe przeczucia.

Jest! Stoi! Cały zarośnięty krzakami. Odpadła dachówka z kalenicy, sporej części zachodniej połaci i całkowicie z okapów. Robert aż jęknął, bo to wróży tylko jedno: więźba jest pewnie przegniła, a ściany i strop trzeba będzie w najlepszym razie osuszyć. Ten dom, to ruina, prawdopodobnie nie warta pieniędzy, których oczekiwał właściciel, notabene pan Wiesław, podczas rozmowy telefonicznej, wydawał się być poczciwym człowiekiem. Droga była teraz łatwiejsza do pokonania, ale podchodził do budynku wolniej. Przekonywał sam siebie, że spokojna okolica, że duży potencjał, że te ptaszki świergocące nad głową. I, że może chociaż te 40 arów za 35 tysięcy złotych, to dobra oferta. Nawet jeśli będzie musiał dom postawić na nowo. I patrzył na ten malowniczy krajobraz, wdychał świeże powietrze, podziwiał łąki ciągnące się w nieskończoność, a jednak nogi nie chciały go już dalej nieść.

I kiedy tak rozmyślał nad kosztami i życiowymi decyzjami, z niemałym hałasem poderwała się do lotu para kormoranów, brodzących wcześniej w ukrytym w zaroślach stawie. Najpierw bardzo go to wystraszyło i stanął w miejscu, jak wryty, ale kiedy już zorientował się, w czym rzecz, pokochał to miejsce całym sercem. I nagle zrobiło się tu znów pięknie. Trzydzieści tysięcy, za samo doprowadzenie elektryczności, tylko nieznacznie zwiększało kwotę kredytu. Naprawdę, to będzie świetna transakcja. Na Mokotowie nie widział nigdy kormoranów, a tutaj są! Są! Jego własne! Tak go ta myśl rozpaliła, że o mało nie wpadł do rowu, wypełnionego po brzegi wodą. Nie zauważył go w gąszczu tataraku. Rozejrzał się uważniej wokół w poszukiwaniu jakiegoś brodu, a najlepiej przepustu. Zaczął żałować, że nie skorzystał z propozycji pana Wieśka, by ten oprowadził go po gospodarstwie, tylko sam wybrał się na rekonesans. Zniecierpliwiony poszedł w stronę stawu w nadziei, że wystarczy go okrążyć i po drugiej stronie nie będzie już żadnej przeszkody. Zbiornik był tak dziki, jak tylko to sobie mógł wyobrazić. Owady wszelkiej maści. Od komarów, przez nartniki po kolorowe ważki. Słyszał też terkot trzciniaka, a spod stóp pomykały żaby ścigające się z konikami polnymi.

Wreszcie znalazł przejście, ale dom - ustawiony teraz szczytem do niego - zniknął za gęstwiną splątanych krzaków. Niedawno ktoś musiał tędy przechodzić, bo w trawie dostrzegł wyraźne wgniecenia. Może jakieś zwierzę, na przykład pies. Ta myśl nieco ostudziła jego zapał i już ostrożniej stawiał kroki. Nasłuchiwał niczym myśliwy, choć o polowaniach nie miał bladego pojęcia. W końcu dotarł do zwalonego płotu, przerośniętego gęsto czarnym bzem. Gdy tylko poczuł intensywną woń białych kwiatów, zawyrokował: ty, koleżko, pójdziesz do wycięcia jako pierwszy! Parł przed siebie z mozołem, odgarniając rękoma kolczaste gałęzie akacji. Te i tak smagały go po twarzy, zostawiając po sobie drobne zadrapania. Wreszcie przecisnął się na skrawek ziemi porośnięty jedynie trawą. Teraz dopiero mógł ocenić z bliska stan budynku. Dom schowany w cieniu bujnej roślinności, sprawiał wrażenie ponurej i nieprzyjaznej rudery o ślepych oczach okien i ziejącej pustką paszczy połamanych drzwi.

_____________

Wzdłuż ściany domu leżały połamane dachówki. Te, które jeszcze nie spadły, zwisały groźnie nad głową sprawiając wrażenie, że byle podmuch wiatru przypieczętuje ich los. Na gołych cegłach nie było już praktycznie tynku. Ściana po prawej stronie zbudowana była z drewnianych bali, bardzo starych bali. Czyżby dom rozbudowywano w odległej przeszłości? Cofnął się kilka kroków na tyle, na ile pozwalały zdziczałe śliwy. Spojrzał jeszcze raz na wierzchołek dachu i stwierdził, że jest tam tylko jeden komin. Może jednak dom zbudowano od razu i z bali, i z cegieł, bo te ostatnie też wyglądają na wiekowe. Robert ostrożnie podszedł do lewego okna i zajrzał do środka. Wewnątrz panował półmrok. Na zniszczonych deskach podłogowych leżała gruba warstwa kurzu, suchych liści i potłuczonego szkła. W głębi, w prawym narożniku pomieszczenia, stał popękany kaflowy piec i kuchnia z połamanymi metalowymi blatami. W drugim kącie błyszczało kilka szklanych butelek, pamiętających czasy, których Robert nie miał prawa pamiętać. Naprzeciw okna, przez które zaglądał, były drzwi do kolejnego pomieszczenia, jeszcze gorzej oświetlonego, przez co nie był w stanie dostrzec żadnych szczegółów. Jedynie jakiś zarys zmurszałych mebli, może to łózko, może komoda.

Obszedł dom dookoła, zaglądając przez każde z okien. Im ciemniejsze pomieszczenie, tym bardziej odczuwał niepokój. Dzień był upalny, ale z wnętrza budynku dało się wyczuć jakiś chłód. Nie wiedział, czy może bezpiecznie eksplorować pomieszczenia domu, więc zadzwonił do właściciela. Po kilku długich sygnałach usłyszał tylko lekki trzask i urywany dźwięk świadczący o zerwanym połączeniu. Spróbował ponownie, ale teraz linia była od razu zajęta. Dziwne. Może oddzwoni – pomyślał Robert i ponownie przystąpił do inspekcji domu z zewnątrz. Węgły wyglądały na nienaruszone, ale dach zdawał się nieco zapadać do środka. Generalny remont, to mało powiedziane. Doprowadzenie domu do użyteczności, to potwornie dużo pracy i jeszcze więcej pieniędzy. Dach cały do wymiany. Prawdopodobnie strop też wymaga przynajmniej wzmocnienia. Przez szczytowe okno w drewnianej części widział zwalony komin, a tam, gdzie powinien wisieć jakiś żyrandol, wyzierała metrowa wyrwa, przez którą widział dziurę w dachu. Katastrofa. Tu chyba nie ma już czego ratować. Spróbował ponownie połączyć się z panem Wiesławem, ale i tym razem bezskutecznie. Nie chciał już dłużej czekać, bo spędził tu na tyle dużo czasu, że zdążył porządnie zgłodnieć. Butelka z wodą mineralną, którą tu ze sobą przywlókł, też już stawała się coraz lżejsza. Bał się cholernie wchodzić do środka. Może mu coś się zwalić na głowę, albo on sam połamie sobie nogi wpadając do jakiejś piwnicy. Bo wiedział, że pod częścią domu jest dość głęboka piwnica. Zakładał, że pod kuchnią.

Trudno. Postanowił zaryzykować. Stan baterii w telefonie jeszcze pozwalał na poświecenie latarką przez jakiś czas. Będzie bardzo ostrożny. Odwaga go jednak opuściła, kiedy przekroczył próg. Mimo letniego, wczesnego popołudnia dostał gęsiej skórki i czuł lekkie mrowienie na karku. Skręcił do pomieszczenia po lewej stronie. Pod stopami chrzęściły drobne gałązki i liście. Ze zdumieniem stwierdził, że z podłogi w niektórych miejscach wyrastają chwasty. Przyroda nie znosi marnotrawstwa przestrzeni i chętnie przejmuje taki opuszczony dom nawet przy słabym dostępie do światła słonecznego. Kulawy stół stał pochylony na środku izby. Obrus, niegdyś biały, leżał zsunięty z blatu w beznogim narożniku. Zainteresowały go starannie wyhaftowane na materiale kolorowe wzory, jednak kiedy tylko wziął go do ręki poczuł nieprzyjemną woń stęchlizny i brudu. Odrzucił z obrzydzeniem starą szmatę tam, skąd ją wziął. Deski skrzypiały pod jego ciężarem, ale wydawało się, że wytrzymają. W ścianie z piecem kaflowym było przejście do kolejnego pomieszczenia. Włączył latarkę, bo tutaj już było zbyt ciemno. Dostrzegł na ścianach stare portrety. Niektóre poddały się upływowi czasu i grawitacji i leżały na podłodze. Pan Wiesio chyba dawno tu nie zaglądał - skwitował sam do siebie. Jego własny głos wydał mu się nienaturalny.

A to co? Przyjrzał się bliżej komodzie po lewej stronie. Trzy wielkie szuflady w fantazyjne rzeźbienia frontów. Najniższa, lekko wysunięta, zachęcała, by do niej zajrzeć. Chwilę się krygował, ale ciekawość wzięła górę. Pociągnął ją do siebie i ze skrzypieniem, i niemałym wysiłkiem, wysunął dolną skrzynię. Teraz mógł swobodnie obejrzeć jej zawartość. Pośród rupieci znalazł Kalendarz Ewangelicki z 1933 roku, co ciekawe, wydany w Cieszynie. Przekartkował go pobieżnie. Dla każdego miesiąca poświęconych było jedynie kilka kartek, a dalej statystyki i informacje ze zborów na Śląsku Cieszyńskim, modlitwy, humor i wiele innych. Wrócił na początek i zatrzymał się na wrześniu. Tam zakreślono 21 dzień miesiąca, a w notatkach dopisano: „syn Mateusz. Boże błogosław”. Nagle coś stuknęło w sąsiedniej izbie. Robert upuścił kalendarz, a serce podeszło mu do gardła. Zrozumiał, że nie jest tutaj sam.

_______________

Poruszyłby się, gdyby tylko pozwalał mu na to przeszywający strach. Odwrócił się gwałtownie. Chciał uciekać, ale odrętwiałe nogi ani drgnęły. Przez ściśnięte gardło nie wychodziła żadna zgłoska ze słów „halo? Jest tam kto?” Tylko świst powietrza. Z przerażeniem, ale i fascynacją, spojrzał w stronę źródła niepokojącego hałasu. Zaświecił latarką i spodziewał się ujrzeć tam kogoś. Albo coś. Przełknął ślinę i ponowił wołanie: „jest tam kto?”. Sam nie wiedział, czy lepszy jest brak odpowiedzi, czy odpowiedź, której nie chce usłyszeć. Znów coś się poruszyło, jakby stąpanie drobnych stópek po podłodze. Zajrzał głębiej do pomieszczenia, z którego dobywały się dziwne odgłosy. W głębi, za kominem, zobaczył schody prowadzące na strych. Teraz przypomniał sobie wszystkie horrory obejrzane przez całe swoje życie. Morderca, zjawa, wilkołak. Albo wszyscy trzej na raz. Tak, coś tam jest. I wtedy zobaczył parę błyszczących oczu. Tego było już za wiele. Cofnął się, lecz tak gwałtownie, że zawadził o próg i jak długi zwalił się na podłogę uderzając głową o blat przewróconego stołu. Próbował się podnieść, wierzgał bezskutecznie nogami jak oszalały. Przy okazji zaplątał się w rzucony wcześniej obrus. Do świadomości Roberta dotarło, jak bardzo poobijał sobie głowę, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. W końcu oprócz szmeru, tupotu i odgłosu przewracanych przedmiotów, usłyszał coś jeszcze. Miau. I kilka sekund później znów: miau, a z ciemności wyłonił się kot. Czarny, przyprószony kurzem i paprochami. Ja pierdolę! Ale mnie wystraszyłeś! Zwierzak zatrzymał się na chwilę, wyprostował ogon i popatrzył badawczo na leżącego. Potem podbiegł do Roberta i pyszczkiem delikatnie ocierał się najwyraźniej spragniony pieszczot. Robert w końcu stanął na nogi i zaczął strzepywać z siebie wszystko, co przykleiło się do ubrania i skóry. Kot tymczasem przeciwnie, uwalił się na podłodze i łapami rozkopywał Kalendarz Ewangelicki. Wszystkie koty zachowują się tak samo, te w sercu Warmii również. Mężczyzna zabrał mu zabawkę i w tej samej chwili zadzwonił telefon.

- Dzień dobry panie Wieśku, dzwoniłem żeby spytać, czy można bezpiecznie wejść do tego domu, czy tu nie ma zagrożenia jakiegoś.
- Zagrożenia? O czym pan mówi? - spytał niepewnie.
- No, czy coś się tu może zawalić albo coś w tym rodzaju. W każdym razie trochę się tu rozejrzałem i nie do końca był pan szczery w swoim ogłoszeniu.

Pan Wiesiek coś burknął, ale Robert go nie zrozumiał, więc zaczął oddalać się od domu tą samą drogą, którą przyszedł. Liczył, że jak wydostanie się z zarośli wokół budynku, to odzyska zasięg. Jednak z każdym kolejnym słowem było coraz trudniej go zrozumieć. Zresztą ten drugi też miał z tym problem.

- Mówię, że kota znalazłem. Nieźle mnie wystraszył.

Cisza. Czyżby przerwało połączenie na amen? Bateria rozładowana. Dopiero teraz przypomniał sobie, że nie wyłączył latarki. No to klops. Oddalał się coraz bardziej od rudery - teraz już nie potrafił inaczej nazywać domu, który miał być potencjalnie spełnieniem marzeń, a stał się jedynie rozczarowaniem. Przystawał co jakiś czas żeby jeszcze raz popatrzeć na wystający zza krzaków dach. Gdzieś głęboko w sercu nadal rozważał ofertę. Ostatecznie dom można zburzyć i postawić na nowo. Jak nie teraz, to kiedyś w przyszłości. Piękny kawałek ziemi i niedrogi. Jeść nie woła, może poczekać na przypływ kasy. Najwyżej, jak zrezygnuje z planów, to sprzeda go w cholerę i pewnie jeszcze na tym zarobi. Z rozmyślań znów wyrwało go nagłe poruszenie nad stawem. To chyba te same kormorany. Piękne!

Sięgnął do torby po butelkę z wodą i zorientował się, że przypadkiem zabrał ze sobą również kalendarz. Przeszedł już kawal drogi i nie miał ochoty zawracać, a do tego głód wypalał mu żołądek. Teraz marzył tylko o tym, żeby wsiąść do auta, pojechać do pensjonatu i wziąć prysznic. Bardzo żałował, że padła mu bateria w telefonie. Chciał zrobić kilka zdjęć, pokazać rodzinie, znajomym. Poradzić się ich w kwestii swoich planów zakupu ziemi na Warmii. Jak dotąd gmina Jeziorany najbardziej przypadła mu do gustu. Może nie ten dom, ale… . Te porośnięte trawą pagórki i krowy pasące się na ich wierzchołkach. Czyste powietrze. Rozmarzył się znowu.

W samochodzie upał nie do wytrzymania. Otworzył wszystkie drzwi, podłączył telefon do ładowarki i chwilę jeszcze patrzył na krajobraz. Muszę to przemyśleć. Wtedy usłyszał miauczenie. Rozejrzał się dookoła, ale nie znalazł nic. Dopiero kiedy klęknął na ziemi, żeby schylić się i zajrzeć pod auto, zobaczył go. Ten sam czarny kot zamiauczał, zmrużył oczy i zamruczał łasząc się do Roberta. Szedłeś za mną taki kawał? Zapytał, chociaż powiedział to bardziej do siebie. Chcesz ze mną jechać? Kot w odpowiedzi wskoczył do samochodu i rozsiadł się na tylnej kanapie. No to mam kota.
_____________

Weterynarz nie potrafił określić wieku kota. Może dwa lata, może trzy. Na pewno jest zdrowy. Trzeba go jednak zaszczepić przeciwko wściekliźnie i podawać co jakiś czas preparat na odrobaczanie, tak profilaktycznie. Skoro nie jest nam znana jego historia. Ta pierwsza wizyta nie obyła się bez komplikacji. Radek, bo takie dostał imię, wił się i prychał, gdy tylko lekarz próbował go dotknąć. W końcu po kilku zadrapaniach i próbie odgryzienia palca udało się.

- Dlaczego Radek?
- Znalazłem go koło takiej wioski na Warmii, Radostowo.
- Bezdomny
- Raczej tak. Byłem tam przypadkiem. Popytałem kilka osób we wsi, ale nikt nic nie wiedział o właścicielu kota. Wie pan, znalazłem go na opuszczonej posesji, którą planowałem kupić…
- Planował pan?
- W zasadzie to ciągle chodzi mi to po głowie. Może nawet teraz bardziej, niż kiedy tam byłem. W każdym razie nikt nic o nim nie wie. Człowiek, od którego miałem kupić parcelę, na widok kota tylko się skrzywił, przeżegnał i zasugerował żebym go gdzieś porzucił.

Radek znów się odwinął, wiercił i prychał. Teraz nawet dla Roberta był agresywny. Lśniąca, zdrowa sierść sterczała mu na grzbiecie. Już nie pomrukiwał, a wręcz warczał i jęczał przeciągle manifestując swoje niezadowolenie.

- Pewnie to jakiś przesąd. Na Warmii kiedyś wierzono w demony pod postacią zwierząt. Zdaje się, że taki demon nazywa się kłobuk.
- Kłobuk? Gdzieś już to słyszałem…
- Możliwe, to dość popularne w tamtych stronach.
- Nie, za krótko tam byłem żeby mieć okazję. Chociaż… Wie pan, ja to sobie zapiszę. Kłobuk, tak?
- Tak. Ale chyba pan w to nie wierzy?
- Nie! No skąd?

Lekarz popatrzył na Roberta z ukosa i uśmiechnął się. Futrzak wykorzystał chwilę nieuwagi i już miętosił w zębach kciuk weterynarza. Ten tylko zasyczał z bólu i polecił, by kotek w najbliższych dniach miał jak najmniej stresu.

Tak też było. Kot dostał wygodne posłanie, ale i tak wolał siedzieć albo na kanapie, albo myszkować w kuchni. Temat kuwety dość szybko zrozumiał i nie trzeba było za nim ganiać i sprzątać ewentualnych kup. Apetyt dopisywał, może nawet jadł nieco za dużo. Jednak Robert nie potrafił mu odmówić, gdy ten pałętał się pod nogami i żebrał o dokładkę. Tylko nieco bałaganił. Zrzucał jakieś drobne przedmioty z pólek i wszędzie zostawiał mnóstwo sierści. Robert postanowił spakować trochę zbędnych bibelotów i wynieść je do piwnicy. Przy okazji pozbędzie się kilku niepotrzebnych rzeczy. Kiedy tak przeglądał swój dobytek, natknął się na kalendarz, o którym zupełnie zapomniał i którego ostatecznie nie zwrócił właścicielowi. Zaczął go uważnie przeglądać, strona po stronie. A to ciekawe, żydowski rok 5694 rozpoczął się 21 września 1933. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Wiedział, że Żydzi inaczej liczą kolejny rok, ale nie wiedział, że rozpoczynają go w zupełnie innym miesiącu. A co się działo 21 września 1933 wg. naszej rachuby? Przekartkował strony i dotarł do wpisu: „syn Mateusz. Boże błogosław”. A potem w październiku zakreślony trzeci dzień miesiąca i w notatkach wyraźnie wykaligrafowane: „nów dał, pełnia zabrała”. Cholera, co to może znaczyć? I dalej:

„13 października – kłobuk”
„27 listopada – kłobuk”
„3 grudnia – kłobuk”
„19 grudnia – kłobuk”

Teraz przypomniał sobie rozmowę z weterynarzem i dotarło do niego, skąd zna to słowo. Podszedł do komputera i w wyszukiwarce wpisał wyraz kłobuk. Kliknął w jeden z pierwszych wyników wyszukiwania: „Kłobuk - istota demoniczna o słowiańskich korzeniach. Wiara w kłobuki żywa była głównie w południowych (polskojęzycznych) rejonach dawnych Prus Wschodnich, przede wszystkim wśród Warmiaków (z południowej Warmii), w mniejszym zakresie wśród Mazurów. Zgodnie z ludowymi wierzeniami kłobukiem stawało się zmarłe nieochrzczone dziecko lub płód. W kłobuka zamieniał się również duch zmarłego, którego zakopano pod progiem. Działo się to po siedmiu dniach (według innych podań: miesiącach lub latach). Przybierał najczęściej postać zmokłej kury, a także kaczki, gęsi, sroki, wrony, kota, a nawet człowieka.”

Robert oszołomiony zerknął na Radka, a ten odwzajemnił spojrzenie. Kot zmrużył oczy, przeciągnął się i przeraźliwie zamiauczał.

Komentarze